Senssss....

Ehm... nie wiem czy to wina zbliżającego się (jesiennego) Mroku, czy Chłodu (golfstorm zanika i nas zamrozi), ale raczej mroczno widzę sens swojego no-real życia. Szybko się zapalam do jakiejś (gierki) by za chwilę się schłodzić do poziomu zera absolutnego. Innymi słowy... nie chce mi się. I nie wiem czy ma sens.

Nie chce mi się grać w multiplayer'y. Nie widzę w tym sensu. Tak... pewnie też dlatego, że jestem cienki bo się starzeję.

A nawet bloga ostatnio nie chce mi się pisać, bo nie wiem czy jest sens (poza grafomańskim zapychaniem internetu).

Wracając do multików, zacząłem tracić sens. BC2 nudzi mnie kompletnie, mimo, że teoretycznie przede mną jeszcze setki godzin do ukończenia (porównując z niektórymi - u mnie raptem z 56h). Strzelę meczyk, coś tam zrobię by mieć więcej punktów lub wyższe k/d, ale po chwili ogarnia mnie znudzenie. Więc sięgam po Uncharted 2 w multi. Tu, nie mając doświadczenia szybko ulegam i trafia mnie frustracja. Sięgam więc po stare, dobre, i dawno niegrane Killzone2. Przez godzinę biorę udział w rzezi, jaką są gry na poziomach Krwawy Kanał lub Akademia Radeck'a. Czyste ADHD, którego tak nie cierpię okazuje się całkiem znośnym... zapełniaczem czasu. K/d jak na rzeź lepsze niż w BC2 (why?! I dunno...).

A potem sobie uświadamiam, że to jeden wielki bullshit. Po co? Po co marnuję w ten sposób swój cenny czas? Z trudem wywalczony czas, te dwie godziny nocne przeznaczone na wirtualną rozrywkę - marnuję na coś, co jest jak placebo gry. W kółko to samo, ta sama historia (my vs oni). Niby rośnie skill, który u mnie jakoś nie może się przebić przez magiczną barierę k/d=0,7 i pewnie to mnie boli i jest przyczyną zniechęcenia.

Wiem, marudzę bo stary jestem. Czas... on ucieka przez palce.

Historie. Już parę tygodni temu stwierdziłem, że faktycznie multi to proteza prawdziwej gry. Coś, co sztucznie wydłuża życie gry, które jest przecież okupione dość wysoką ceną w momencie zakupu. Ładnie podane i zapakowane, oblepione rankingiem, trofeami oraz lepszymi broniami, dodatkami i mapkami. Polane sosem z DLC. Gdzieś w tym wszystkim zgubiłem się. Zgubiłem sens grania, takiego prawdziwego, które daje satysfakcję z poznania historii, jak książka czy film.

Książek przecież nie czytam na szybkościowe zaliczanie stron czy rozdziałów. Filmów nie oglądam za dużo, unikam jak ognia divxów a czasem TV i to tylko po to, by raz na jakiś czas zrobić ceremonię delektowania się kupionym niedawno lub dawno blue ray'em lub dvd. Gdzie jakość przede wszystkim. Wtedy, historię wchłaniam w pełni, rajcując się każdym szczegółem.

A grając w multi... może MAG ma jeszcze jakiś sens, gdzie jest się sumą całości, ale zweryfikować tego ostatnio nie mogłem, bo gry pod ręką nie miałem.

*

Oświecenie przyszło wraz z pożyczonym Fallout 3. Czwarty raz będzie, jak stworzyłem postać do tej gry. I poznaję znów historię zaszytą w tej grze, tym razem od innych stron. I to mnie chwyciło. Realnie. Bez chęci ukończenia gry by strzelić większy procentaż w trofeach. Nie! Pozwalam się wciągać w tę opowieść i grać inaczej niż zwykle. Bez pośpiechu. Jest fajnie, bo mimo kilkudziesięciu godzin spędzonych wcześniej, wciąż gra mnie zaskakuje.

I może właśnie o to chodziło. Siąść by pograć offline. Zobaczyć co będzie dalej, "jeszcze jedna tura" lub "co będzie za zakrętem". Czysta ciekawość vs "wymiatanie" w multi. Bo przecież 2h z gumy nie są.

(zanim dotarłem do tego miejsca, kilkanaście razy kasowałem akapity... czy pisanie wogóle ma sens?)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Martwa przestrzeń...

Umarła Vita, niech żyje Vita!

Fallout - jak to się zaczęło