Polowania.

Trochę zaniedbałem Ezoko na blogu, więc czas na nadrobienie zaległości.

Ereb wreszcie zawitał do 30+ i po paru dniach (życie nie rozpieszcza!) było nam dane polatać razem. Wsiedliśmy w stealh bombery i rozpoczęliśmy szukanie guza w pobliskim regionie Venal. I… jedyne co osiągnęliśmy to współpraca w szukaniu celów, które niezbyt garnęły się by zostać znalezionymi. Co mi się podobało, to to, że nasze duo nieźle sobie radziło w grze w podchody, a ja dumny jestem z tego, że szybko wyszukiwałem informacje o potencjalnych przeciwnikach. Niestety polowanie na tym się zakończyło. A konkretnie zakończyło się moim mega ziewaniem i wystękaniem, że "…jeeeślii zaahhraazzzzz nniee wyyj…[zieeew]….dęę to zasnę…"

*

Następnego dnia, rzuciłem do korpowiczów "co słychać" i dowiedziałem się, że mały nasz gang lata sobie w pobliżu i szuka guza. Ereba nie było w miejscu, w którym rozstaliśmy się wczoraj, bo poleciał robić sobie statek do zarabiania, a ja zostałem sam, w bomberze po środku regionu Venal. Gangowicze latali krążownikami, więc stwierdziłem, że dołączę do nich, tylko zmienię statek. Chłopaki przyjęli to ochoczo. Dodam jeszcze, że był to naprawdę mały gang - 4 graczy, i w ogóle - nasza domowa okolica wyludniła się znacznie, a to za sprawą Wielkiej Wojny Na Południu zwanej popularnie "Burn Providence". Większość luda tam poleciała, a mi nie w smak było uganiać się za innymi flotami jako tzw. "drona F1", więc zostałem. No właśnie… u nas się wyludniło, więc od paru dni mieliśmy tu podchody z wrogami, którzy wyczuli pismo nosem! Zanim przejdę do tego czym zajmował się wczoraj nasz mały gang, wrócę na chwilę do wydarzeń sprzed dni paru…

*

Parę dni temu.

Wszyscy polecieli lać mieszkańców Providence, a ja będąc mocno uzależnionym od tego co mi się w życiu dzieje (ostatnio mam bardzo intensywnie) zdecydowałem się nie mieszać, bo raz - nie chce mi się latać w mega flotach, dwa - gdy będzie jakaś akcja, to ja mogę nie mieć czasu. Bezpieczniej było zostać i albo zajmować się moją postacią treningową na potrzeby poradnika (Bilbo!) albo pozarabiać sobie na anomalkach (co nie zawsze było takie proste ;)).

Którejś nocy, gdy leniwie sobie "zarabiałem", pojawił się komunikat, że ktoś właśnie demontuje nam stocznię w bazie! Jedna ze stacji sojuszu została zaatakowana przez grupę, która za pomocą enthosis link rozpoczęła psucie Fitting Service stacji. Niewielka liczba ludzi, która niepoleciała by brać udział w wojnie w Providence musiała coś zrobić.

"Coś" zrobiliśmy.

Ja odegrałem rolę błędnego rycerza  i wsiadłem do interceptora z zamiarem sprawdzenia co się dzieje. Oczywiście sam, bo jestem błędnym rycerzem! I tak, błędy jak się okazało - były ;).

Podleciałem do stacji na bezpieczną odległość i zobaczyłem, że jest tam nasza flota w postaci paru lotniskowców. W systemie było też 12 wrogów, lecz żadnego w pobliżu stacji (w skanie też nic). Niedaleko floty, jakieś 75 km może latały sobie dwie bezpańskie, wrogie drony typu Republic Fleet Warrior, a w pobliżu był wrak. Wpadłem na genialny (w swej głupocie) pomysł, by podlecieć do wraku i te drony sobie zabrać (bo myślałem, że drogie, a okazało się potem, że ledwie bańka za sztukę). Takoż uczynił był błędny rycerz.

Drony były jakieś 30 km dalej, więc włączyłem micro warp drive i podleciałem do nich, próbując je zabrać. Oczywiście na pełnej prędkości ponad 4 km/s zabranie drony jest niemożliwe, więc przestrzeliłem z odległością i musiałem zawracać. Również na MWD. I również przestrzeliłem. Niemądry błędny rycerz dopiero za trzecim razem podleciał prawidłowo, tym razem z  wyłączonym napędem MWD.

Tymczasem, na mojej pozycji pojawiła się wroga fregata klasy Keres (specjalizacja: walka elektroniczna, zakłócanie zasięgu). Dronę jedną zabrałem i… NIEMYŚLĄC wiele (cecha szczególna błędnego rycerza: wyłącz myślenie) zaatakowałem ją moim interceptorem. Nie popatrzyłem w skaner, nie byłem we flocie, ani nawet na komunikacji z flotą sojuszu. Nic. Tak samotnie, bez mózgu - zaszarżowałem.

Plan miałem prosty - znaleźć się na zasięgu warp scrambla oraz webifiera, zaaplikować je ofierze oraz dołożyć sosu w postaci szybkostrzelnych blasterów z amunicją Null. Wyszło… połowicznie. W zasięgu scrambla i weba utrzymał mnie ten Keres, skracając mój zasięg praktycznie do zera. A ja straciłem namiar na niego! Próbowałem dobić do Keresa, ale wtedy pojawiło się pozostałych 11 wrogów i dramat rozegrał się o ok. 100km od floty sojuszników.

Błędny rycerz zapłacił za swoje błędy.

Zwebowany (wrogi Hugin i jego cholerne zbonusowane weby!) praktycznie zatrzymałem się w miejscu. Wrogie Tornada nie robiły mi nic, niestety wrogie Cerberus i Orthus naszpikowały mnie swoimi pociskami, jakby każdy z nich chciał mi dobitnie uświadomić "ucz się na błędach, głąbie!". Pełen wstydu, czmychnąłem swoją kapsułą na orbitę pobliskiej planety, a potem na pobliskiego POSa.

Szczerze mówiąc, odechciało mi się nagle grać. Uznałem, że ja się chyba nigdy nie nauczę. Po jakichś 20 minutach wziąłem się w garść. Na czacie sojuszu nawoływali, by coś zrobić z tymi wrogami bo nam niszczą stację! Zdecydowałem się, że koniec z tym rozpaczaniem, że trzeba się wziąć w garść i COŚ zrobić! Tym razem w miarę sensownie.

Przyłączyłem się do floty. Uruchomiłem komunikator. Zadeklarowałem się, że mogę przylecieć kolejnym interceptorem. I czekam na rozkazy.

Fleet commander był niemrawy. Ale udało mu się zebrać grupkę ludzi (4 fregaty, interdictor, parę lotniskowców i chyba jakiś krążownik wsparcia) i wymyślić plan: fregaty i interdictor łapią jedno z Tornad, lotniskowce w nie nawalają. Teoretycznie plan był dobry, praktycznie nie wytrzymał kontaktu z wrogiem. Fregatom  udało się złapać Tornado, a jakże. Interdictor postawił bańkę by nie uciekło. Niestety nie uciekły też pozostałe, a do walki włączyły się przede wszystkim Keres, Hugin oraz szatkownice wyspecjalizowane w niszczeniu małych fregat - Cerberus i Orthrus. Wszystkie nasze małe statki były już martwe, martwe były również kapsuły, gdy tymczasem lotniskowce skończyły… namierzać jedno z Tornad. Zanim zdążyły zrobić mu krzywdę, te sobie odleciało.



Na alians-czacie i w słuchawkach zaczęło się jojczenie, że lotniskowce są beznadziejne, że trzeba było wyskoczyć w krążownikach i wtedy może byłoby lepiej. Moja strata mało mnie obeszła, ale stwierdziłem, że rzeczywiście organizacja naszej akcji była więcej niż beznadziejna. Pomyślałem sobie, że sam miałbym o wiele lepszy plan…

A do tego trzeba, bym raz - przestał robić głupie błędy, dwa - nabrał doświadczenia, trzy - poza pomysłami jak prowadzić flotę, mógł je wcielić w życie! Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Tylko z głową.

I tu - wracamy do początku tego posta, czyli o parę dni naprzód.

*

Parę dni później.

Dołączyłem do gangersów w moim krążowniku zwiadu bojowego klasy Klątwa (pozdrawiam eve-centrala.pl :D) Łącznie, mieliśmy Sabre, Cyclone, Hurricane, Sacriledge oraz moją Curse.  Niezła ekipa, a nasz FC wiedział co robi (gang był w stu procentach korpowy). I polowaliśmy.

Metodycznie lataliśmy od systemu do systemu szukając wrogów i ucząc się ich zachowań. Kulminacja poszukiwań nastąpiła pod jedną ze stacji, gdzie najpierw drażnił nas koleś fregatą Atron, ale szybko dokował, przy próbie namierzenia, więc go zignorowaliśmy. W systemie było trochę ludków, latali to tu to tam Vagabondem, Cerberusem, Omenem Navy, Ishtarem, Cynabalem. Prawie zdecydowaliśmy się przyjąć bitwę, gdy nagle okazało się, że system obok są ich koledzy w liczbie większej…

Nasza ćwiczebna ekipa miała niedobór sił i środków jak 1:3. Zdecydowaliśmy się nie wiązać w bezpośrednią walkę. Cierpliwie czekaliśmy na ich błąd. Jedną z przynęt, była moja Klątwa lecąca sobie 270 km od stacji w kierunku wrót sąsiedniego systemu. Sabre czaiło się (w cloaku) na tych wrotach, Sacriledge było po drugiej stronie - też w cloaku, pozostałe statki były obok mnie w cloak'ach. Teoretycznie, mogło się udać. Niestety, przypadkowo, Sacriledge po drugiej stronie zostało odkryte i zaatakowane przeważającymi siłami wroga. Nasz kolega stanowczo odmówił nam prawa pomocy mu (bo by nas zmasakrowali), więc w obliczu nieuchronnej klęski, operację uznaliśmy za zakończoną. Chyłkiem i z zachowaniem wszelkich procedur bezpieczeństwa udaliśmy się na z góry upatrzone pozycje…

*

Tak, niby nic - ot zabawa w kotka i myszkę, ale podobało mi się metodyczne podejście i spokojne planowanie akcji. Może to pierwszy krok by wreszcie się nauczyć?

Fly safe!





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Martwa przestrzeń...

Umarła Vita, niech żyje Vita!

Fallout - jak to się zaczęło