Co za Civka, damn!

Weekend spędziłem znów częściowo pogrywając w CivIII na lapie. Wszechpotężna IV Rzesza upadła w 2012 roku, bo Ghandii wysłał w kosmos statek kosmiczny! Niebywała to rzecz! A mój naród się cieszył, że właśnie założono instalacje elektryczne w ich domach.
Ech, CivIII z pewnej perspektywy to gra koszmarna. Za długa, za żmudna. Po kilkuset turach - za nudna. W zeszłym tygodniu przeprowadziłem małą rewolucję. Civilization:Revolution trafiła do mej konsoli. Wbrew pewnym obawom (że gra za prosta, że za krótka, że wykastrowana "4"ka itd) okazało się, że jest ona... idealna. Syndrom jeszcze jednej tury - oczywiście występuje. Rozgrywka na 5 cywilizacji + barbarzyńcy nie zamyka się, jak szacowali recenzenci w 2-3 godzinach, ale, realnie w 6-8. Czyli można się nacieszyć swoją cywilizacją.
Rozpoznanie bojem rozpocząłem od ufundowania stolicy V Rzeszy. Animowani doradcy, animowane jednostki, animowany świat (kula) - wszystko to nastrajało do przyjemnej gry (pamiętam 4kę - która mimo nacisku na grafikę, okazała się całkiem przyjemną grą). Fakt, jest dużo uproszczeń: nie ma robotników (ale w obrębie naszych granic tętni życie - jak w Settlersach - sieje się, orze, doi krowy, robi wino, a w miastach, tura z turą rozwija się budowa jakiegoś obiektu). Jest mniej jednostek militarnych. Jest mniej terenów (kultura rozszerza granicę o jedno pole, a nie o okrąg o średnicy 1 pola jak w CivIII). Jest mniej konkurencyjnych cywilizacji (tylko 5). Ale są za to: państwa barbarzyńców, opuszczone świątynie (w tym Atlantyda), które można eksplorować i zdobywać fanty (HoMM się kłania). A jeśli już mamy naszą cywilizację - niechybnie dochodzi do wojny. Tu mechanika jak z Civ4. Doświadczenie jednostek procentuje unikalnymi zdolnościami. Każdy kwadrat terenu dodaje/odejmuje wartość ataku/obrony. A założenie obozu w szczerym polu, po kilku turach procentuje całkiem fajną twierdzą o realnej wartości obronnej (pojawiają się ostrokoły, mury lub worki z piaskiem, jakieś namioty, kuchnia polowa itd...). Gdy wreszcie dojdzie do walki - jej przebieg wygląda milusio (jednostki w czasie walki próbują się okrążać, chować za przeszkodami, zachodzić z boku).
I tak, Bismarck szybko wdał się w konflikt z Anglią. Jednocześnie, jednostki szpiegów uderzyły na stolice pozostałych sąsiadów (Francja, Grecja) dokonując aktów sabotażu (padła katedra w Paryżu i baraki w Atenach). Prosperity mojej cywilizacji, mimo trwającej wojny przyciąga w jej granice sławnych ludzi. Rzesza kwitnie, budowane są kolejne cuda. Pojawiają się nieokrzesani Amerykanie, których zachowanie ubiega się o karę. Po wojnie stuletniej, Abracham Linkoln z płaczem ucieka z piaskownicy. A Elżbieta coraz częściej błaga o wybaczenie (swojego zachowania sprzed pół milenium). Świetną zabawę, przerywa mi moje zwycięstwo kulturalne w 1985 roku... damn!
W Civce, zawsze lubiłem grać od początku, od roku 4000 BC. Stroniłem od scenariuszy (raz zagrałem w wojny napoleońskie). Tym razem, postanowiłem zobaczyć jakie scenariusze przygotowano w Rewolucji. Blitzkrieg, Era Dominacji, WWII i takie tam. Czyli nic nowego. Poza "Beta Centauri" - kolonizacja nowej planety. Zabrzmiało zachęcająco. Wybrałem (z premedytacją) cywilizację Mongołów. Jej unikalną cechą jest zakładanie miasta w miejsce podbitej wioski barbarzyńców. Bez settlera, za "free" (i jeszcze jednostkę wojska się dostaje). Biorąc pod uwagę, że Betę Centauri zamieszkuje dużo autochtonów - był to dobry pomysł. A zaczyna się w erze nowoczesnej, mając wszystkie technologie odblokowane (poza Future Technology). Oczywiście, wszystkie budynki, jednostki i cuda dostępne od początku gry.
Jest rok 2485. Po zasymilowaniu kilku wiosek barbarzyńskich, uporaniu się z Zulusami oraz odbiciu, podstępnie zajętego przez wpływ kultury Egiptu - Kabulu, mojego drugiego co do wielkości miasta, nastał czas na ukaranie Egiptu. Apropos, potęga kina (Hollywood) nie zna granic. Jego wpływ, w ciągu 1 tury pozwolił miastu wrócić do macierzy. Nadąsana Kleopatra, błysnąwszy cyckami i nożykiem życzy nam wszystkiego najgorszego. Sama nie wie, że w Karakorum otwiera się właśnie silos rakiety międzykontynetalnej, wunderwaffe Dżingis Hana, o pieszczotliwej nazwie "Bolec". Zataczając łuk w górnych warstwach atmosfery, pokonując pół globu, przedziera się przez chmury i uderza. 
Kaaaabooom :-) Niestety, jest tylko jedna taka rakieta. Z Saladynem i Katarzyną muszę poradzić sobie innymi sposobami. Oblężeniem i kulturą osobistą!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Martwa przestrzeń...

Umarła Vita, niech żyje Vita!

Fallout - jak to się zaczęło