Demonica wojny

No, demoniczka właściwie. Porwałem Ezoko na tereny faction warfare celem zdobycia killmaili i udowodnienia sobie i innym, że znów potrafię "latać". Poszło... jak zwykle. Było i szczęście i pech i zawziętość (fly reckless!).

Przeniosłem się do korporacji 0.0 (null-space) o fajnej nazwie No Pod Left Behind. Bo mnie zrekrutowali. VUDU póki co odpoczywa reorganizuje się, i poza info "przypomnij sobie jak się lata" ni widu ni słychu od nich. Widno - końca reorganizacji nie widać ;). Tak więc, NPLB jako korp pvp może wspomóc moją ścieżkę wojownika.

Ścieżka zaczęła się... nie do końca zgodnie z przewidywaniami. Najpierw udałem się do nowego domu stealh bomberem. Wycieczka przez długie low-seki, potem skok (na ślepo) w polecany system wejściowy do null-space i... i szło gładko. Dotarłem do stacji macierzystej, polatałem sobie w kółko próbując znaleźć worm-hole'a, który przez łańcuch znajdzie mi łatwiejsze i szybsze przejście między hi-sekiem i 0.0. Było to bardzo żmudne zajęcie, zawędrowałem po paru dziurach - tak daleko, że zaczynało mnie to i przerażać i nudzić. Jedyny skrót jaki znalazłem to do null-space pięć regionów dalej! A jedyny efekt jaki uzyskałem, to nasycenie oczu mega obrazami przestrzeni wewnątrz:

Shattered wormhole: widok na niestabilną dziurę
Albo takie stadko niestabilnych wormholi do których wejść jednak nie da się.

kilka unstable wormholes x3, I jakieś śmieci
Poza "oczami przestrzeni" w pobliżu kręciło się od cholery sleepersów (czy seekerów, już nie pamiętam) więc wiedząc, że jestem w dziurze klasy C5 (sroga), nie odważyłem się ich zaczepiać.

Zniszczona planeta. I pas asteroid (nie da się ich kopać)

Wróciłem byłem do domu swojego i odebrałem wezwania via Team Speak, czy ktoś w okolicy może pomóc. No to się spytałem "w czym?". Dostałem odpowiedź "A w czym jesteś?". "W bomberze..." padło i dostałem zaproszenie do floty. O! Zaczyna się, i poleciałem tam gdzie kazali. A kazali psuć POSa. Trochę rozczarowany, zmieniłem swoje drogocenne, anty-graczowe torpedy z floty Caldari na takie zwykłe, z Carrefoura. I słałem salwę za salwą:


Wieczór płynął sobie rześko, umilany gadaniem o wszystkim i o niczym i o angielskiej wymowie słowa pierogi oraz przedstawieniu się wszystkim, którzy akurat coś o naszych gadali - "hey, guys, I'm from Poland, u kno?". Padło trochę "ooops..." oraz "no offence, sorry" i konfraternia zawiązała się.

POS wszedł w reinforced mode, więc strzelanie się zakończyło. I noc też.

*

Następnego dnia, nie cierpiąc swoich słuchawek (cały dzień na conference call'ach spędziłem, więc uszom trzeba dać było odpocząć) zafundowałem sobie grę bez gadania, z minimalnym wywiadem pisemnym co niedobrego w okolicy się dzieje. Niestety, jak się okazało, jedynym sprawnym wywiadowcą byłem... ja.

Czując pismo nosem, wsiadłem w prom i szybko udałem się najszybszą trasą do hi-seka po mój sprzęt. Kołatało się mi po głowie, że chyba "always fly through Egbinger", ale ja (reckless flyer) przypomniałem sobie o tym skacząc wprost w bańkę w systemie graniczącym z Khabi. Prom poszedł z dymem, kapsuła również i w ten oto sposób wylądowałem... blisko granicy ze strefą wojny.

Miałem w okolicy statki, fity -  wszystko by zacząć walkę. I tak też uczyniłem. Udałem się w wędrówkę po okolicy systemów Raa, Tzvi, Laama a nawet Arzad. I dosyć szybko zdybałem kogoś, kto nie miał na tyle szczęścia by mi uciec. Albo i sam się podłożyłem? Nie pamiętam już. W każdym razie, mój niszczyciel klasy Algos okazał się bardziej niszczycielski niż niszczyciel klasy Talwar, skutkując boomem:


...co mnie szaleńczo ucieszyło, a wroga mego nie.

Potem ktoś mnie pozdrowił, ja pozdrowiłem jego, potem przydybałem od kogoś innego fregatę klasy Federation Navy Comet, no i ten ktoś pokazał mi, że jednak nie umiem latać. Zawziętym będąc, poleciałem szybciorem po kolejnego niszczyciela, tym razem klasy Cormorant ale owego pilota już w systemie nie było, jak i innych - również nie było. 

Poszukiwałem zawzięcie, bezskutecznie, a czasem wręcz szaleńczo - innych zdolnych stanąć do walki ze mną... i nikogo nie znalazłem. Na team speaku aliansi krzyczeli jak im to się fajnie walczy z wrogim podjazdem, niestety ja będąc daleko i to bardzo, mogłem sobie jedynie powzdychać.

*

Dnia któregoś-kolejnego, zdecydowałem się na to by bardziej konfraternię z nowymi znajomymi zadzierzgnąć i polatać razem. Zabrałem swojego wiernego Drake'a, battlecruisera w pełnym (i top 2015) wyposażeniu pvp i udałem się low-sekiem w kierunku naszej przesteni 0.0. Gadając cały czas - jak i gdzie i co i przede wszystkim domagając się informacji. I dostałem informację, wraz z zaproszeniem do małej floty. Mojego skauta i jego pomagiera. I zaczęła się zabawa w kotka i myszkę z wrogiem.

Mój przewodnik był w interceptorze, jego pomagier się zbliżał w ciężkim krążowniku atakującym klasy Ishtar, a ja, zgodnie z rozkazem wpadłem w...

BAŃKĘ.

Obok wisiał obie niszczyciel blokujący klasy Sabre, a ja wpierw na MWD dobiłem z powrotem do wrót wejściowych, a potem wolniutko ustawiłem się w kierunku wrót następnego systemu. Interdictor nie reagował, w skanie widziałem krążowniki klas Cynabal oraz Rapier więc miałem już ciepło. Ale mój przewodnik spokojnym głosem kazał czekać. Więc czekałem. A oni... nic. Potem bańka zgasła, a Sabre czmychnał. Ja... poleciałem dalej. A oni za mną. 

Zabawa trwała jakiś czas, praktycznie na każdych wrotach. Wrogów było wiecej (5) vs nas 3, przy czym sprzęt zdecydowanie "bardziej". Niestety "they're fucking pussies, they don't dare" i tyle było z walki. Za to dotaszczyłem swoją bestię do nowego domu i zapadłem w sen.

Fajnie było! Tak "z pozycji siły". Wyciągam z takiego latania naukę (gdybym był sam, to za wszelką cenę bym już próbował walczyć i pewnie bym ginął).

Fly reckless!






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Umarła Vita, niech żyje Vita!

Fallout - jak to się zaczęło

Zróbmy sobie grę